Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Byłem 6 lat na Syberii. Wspomnienia Czesława Herby - część 4

Czesław Herba
Cz. Herba
Od przyjazdu minęło kilka miesięcy, nadeszła wiosna, zrobiło się cieplej. A my brudni, bez środków czystości i mydła. Przemęczeni, przemarznięci, pogryzieni i podrapani do ran przez wszelkiego rodzaju insekty. Ludzie pracowali po 12 godzin od świtu do zmroku. Po tygodniu pracy mieliśmy dzień wolny – sobotę, bo niedziela była pracująca.

Cieplejsze dni doskwierały bardziej niż mrozy, bo zżerały nas insekty, dręczyły muchy. Robactwo siało zagrożenia sanitarne. Wycieńczeni głodem i ciężką pracą ludzie zaczęli chorować na tyfus. Dur brzuszny powoduje biegunkę aż do krwi. Największe spustoszenia przeszli ludzie z tak zwanej inteligencji. Praca fizyczna ich wycieńczała, a dur brzuszny dobijał. Każdego dnia rano na korytarzu baraku leżał na kozetce jeden, dwa a czasem więcej trupów. Specjalna ekipa zabierała ciała ok. godz.10.00. Cmentarz zaczął się powiększać.
Chorych ludzi na tyfus odizolowano do innego budynku na terenie obozu. Pracował tam jeden felczer i pielęgniarka. Nie wiem czy mieli jakieś medykamenty. Moja mama także zachorowała na tyfus i była tam przeniesiona. Opowiadała potem, że coś tam dostawali, ale najpowszechniej dla zbicia gorączki u chorych stosowano okłady z zimnych i mokrych prześcieradeł. Po prostu gołego chorego owijano w zimne i mokre prześcieradło. Jak wytrzymał to ,,charaszo”, jak nie ,,boch z taboj”. Zwolnienie lekarskie od pracy dostawali tylko ci z wysoką temperaturą. Jeżeli ktoś nie poszedł do pracy, jego brygadzista na liście obecności, która codziennie szła do stołówki i do piekarni, gdzie wydawano chleb, zaznaczał jego nieusprawiedliwioną nieobecność i nie otrzymał zupy i chleba.
Raz w miesiącu mieliśmy obozową ogólną dezynfekcję. Oprócz chorych i niemowląt wszyscy z całą odzieżą szliśmy do bani czyli ruskiej sauny. Tam znajdowało się pomieszczenie zwane ubojnią wszy. Odzież przechodziła przez wysoką temperaturę, a to świństwo opadało na ziemię. Tydzień czasu było lżej, ale po tygodniu świeże tabuny robactwa nas gnębiły aż do następnej bani. Ocieplenie wiosenne przyniosło również inne zagrożenie. Zaczęły się podtopy.
W Tajdze w zimie śnieg dochodzi do 1,5 metra wysokości i więcej. Tam nie ma przerw w mrozach, śnieg jest ciągle zamarznięty i stale go przybywa. Lód na rzece Irtysz ma grubość 2 m i więcej. Ruscy opowiadali, że najgorsza jest sytuacja wówczas, gdy lód z Irtysza w powodzi wydostaje się z koryta rzeki. Jeżeli woda wyjdzie z brzegów a olbrzymie kawały lodu popłyną na ląd, to mogą spowodować straszną katastrofę. Bryły lodu swoją siłą niszczą na swojej drodze wszystko. Domy, zapory, budowle, mosty – wszystko ulega zagładzie.
Niektórzy pytają, za co nas to spotkało. Głód, choroby, mrozy, a teraz jeszcze potop. Niewiadoma wisi w powietrzu, za kilka dni okaże się, czy będziemy musieli uciekać na wyższe tereny. A może nas zostawią na pastwę losu i niech się topią Polaczki. Na razie w trwodze wszyscy czekamy, co będzie dalej.
Tej nocy prawie nikt w obozie nie zasnął. Głuche wybuchy pękającego lodu, szum rwącej, przelewającej się z brzegów wody, tajemnicze połyskiwanie o północy niby drżenie ziemi, to wszystko robiło wrażenie jakby coś strasznego miało nastąpić.
Dowiedzieliśmy się rano, że w nocy przez lodowate cielsko Irtysza przemieszczał się lodołamacz ,,Mikojan” i popłynął w górę rzeki. Rano wydano polecenie, że za godzinę cały obóz zostanie ewakuowany na wyższe tereny. Przyjechały furmanki z kołchozów. Na wozy wsiadają starcy, małe dzieci i chorzy. „Reszta kto żywoj pieszkom wpieriot”, powiedział dowodzący akcją ewakuacyjną. A więc na piechotę i do przodu. Na wozie był mój młodszy brat Stasiu i pięcioletnia siostra. Z mamą szliśmy za nimi. W południe dotarliśmy do zalanych terenów i furmanki pojechały okrężną drogą. Pieszych łodziami przetransportowano na drugi brzeg zalewu. Po południu mieliśmy za sobą około 25 km, zaczęły się wyższe tereny i czuliśmy, że umknęliśmy przed żywiołem.
Z jednej strony głód, insekty i potworne zmęczenie, ale jednak szczęśliwi, że się nam udało. Nagle usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk kobiecy. Chciałem biec w to miejsce, ale mama chwyciła mnie za rękę i powiedziała: ,,To nie dla dzieci”. Dlaczego? – spytałem. A mama powiedziała: ,,Dowiesz się synku jak przyjedziemy na miejsce”.
Już za tydzień kolejna część wspomnień krotoszyńskiego Sybiraka Czesława Herby.

źródło: telemagazyn.pl/x-news.pl.

center>

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krotoszyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto