Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sybirak Czesław Herba: Staram się jak mogę, żeby tylko istnieć [ZDJĘCIA]

Łukasz Cichy
Łukasz Cichy
Czesław Herba prezentuje swoje obrazy w DPS-ie
Czesław Herba prezentuje swoje obrazy w DPS-ie Łukasz Cichy
Rozmawiamy z Czesławem Herbą, Sybirakiem z kresów wschodnich, który po wojnie zamieszkał w Krotoszynie, gdzie założył rodzinę. Obecnie przebywa w Domu Pomocy Społecznej w Baszkowie, gdzie mimo 92 lat, nadal jest bardzo aktywny.

Czesława Herbę znałem z tego, że był Sybirakiem. Wiedziałem też, że napisał książkę pt. „Wspomnienia Sybiraka”. W 2017 r. podczas akcji „Nasi Powstańcy” do naszej redakcji zgłosił się do nas starszy pan, który przedstawił nam biogram swojego teścia Władysława Jelinowskiego. Tym człowiekiem był Czesław Herba. Wtedy mieliśmy okazję się lepiej poznać. Pana Czesława poznaliśmy po śmierci jego żony, mieszkającego samego, ale bardzo pogodnego. Odwiedzał nas prawie codziennie o 7:50, a czasami nawet kilka razy dziennie. Codziennie przemierzał trasę 5-8 km, a gdy wpisał nas w stały plan dnia byliśmy bardzo zaszczyceni. Przez ponad rok publikowaliśmy jego wspomnienia z Syberii, gdzie trafił w czasie II wojny światowej. Pomogliśmy mu nagłośnić jego pomysł nadania jednego z nowych rond im. Sybiraków. Tak też się stało. Krótko potem pan Czesław ze względów zdrowotnych trafił do Domu Pomocy Społecznej w Baszkowie. Baliśmy się, że nie będzie już tak aktywny. Nic bardziej mylnego. Odwiedzaliśmy go tam często. Niestety do czasu… Ostatnio spotkaliśmy się z nim znowu i była to pierwsza nasza wizyta po wybuchu pandemii. Okazuje się, że 92-letni pan Czesław nadal maluje obrazy, pisze wiersze i codziennie ćwiczy na siłowni. Nie nudzi się, a wręcz przeciwnie. Brakuje mu czasu. Nie jest to ostatnie spotkanie z nim, ale o tym wkrótce. Z kolei o jego przeżyciach można przeczytać poniżej.

Sybirak Czesław Herba: Staram się jak mogę, żeby tylko istnieć

Pochodzi Pan z kresów wschodnich, dzisiaj już poza Polską.
Pochodzę z kresów wschodnich. Urodziłem się koło Lwowa, później ojciec kupił pole i założył gospodarkę koło Drohobycza. Pamiętam, jak w 1939 r. wybuchła wojna i Ukraińcy napadli na naszą kolonię i musieliśmy uciekać do Drohobycza tylko z manatkami na furmance, a wszystko zostało. Kartofle, czy bydło pokradli. Pamiętam, jak uciekliśmy i rano wróciliśmy, to sąsiada powiesili w stajni, następnego sąsiada spalili w mieszkaniu, innego zastrzelili pod łóżkiem. Także, mężczyzn, których złapali, zabili od razu, ale zdarzało się, że drutem kolczastym całą rodzinę oplatali i wrzucali do studni. Także u mnie Ukrainiec to jest bandyta. To jest we mnie taka pamięć historyczna i także to rondo wiąże się z tym, bo jak zobaczyłem tam pracujących Ukraińców, to mi się tak skojarzyło, że w 1939 r. ich dziadowie nas mordowali, a oni przyjechali to odrobić. Te krzywdy. No i zrobiłem ten wniosek i to Rondo Sybiraków jest taką pamiątką z tamtych czasów.

A jak Pan pamięta okupację sowiecką?
W 1939 r. Polski już nie było. Pamiętam, jak opowiadali, że Rydz-Śmigły spod Rumunii powiedział, żeby się wycofywali. I jeżeli kraj był pozbawiony dowództwa i wszystkiego, rząd uciekł za granicę, a Niemiec był za Lwowem, to Stalin wszedł na Ukrainę. Uzgodnili tak z Hitlerem. Mało tego. Paradoks polega na tym, że jakby nas nie wywieźli na Sybir, to Ukraińcy by nas wymordowali. Także to jest ten paradoks. Wiem, że NKWD śledziło patriotów, policjantów, czy oficerów i wieźli ich do Katynia, ale to jest inna sprawa.

Nasz Sybirak, Czesław Herba skończył 90 lat! [ZDJĘCIA + FILM]

Czyli Sybir był niewolą, ale jednocześnie ratunkiem?
Jak byliśmy w Drohobyczu dwa tygodnie, to wtedy przyszła Armia Czerwona i pytała się, co tu się stało, że powybijano okna, ludzie pomordowani, domy popalone itd. Każdy z Polaków się bał mówić. Jak Niemcy przyszli, to Ukraińcy zrobili się proniemieccy i prosili o trzy dni spokoju, żeby się rozliczyli z „polskimi panami”. Jak przyszli Ruscy, to się pytali co się stało. Myśmy się mówić bali, bo jak oni weszli, to oni założyli czerwone opaski i mianowali się milicją ludową. Wyobrażam sobie taką rzecz. Piłsudskiego rządy specjalne się nie udały i Stalin na pewno pomagał Ukraińcom w rozmaitych organizacjach antyrządowych, że „pany rządzą Ukrainą”, że „Ukraińcy są niewolnikami”, że „to jest ich ziemia”. To nie jest tak, że oni buntowali się od razu. Oni musieli mieć motywację. Ale z drugiej strony Piłsudskiego rządy nie były proukraińskie, bo jak zajmowaliśmy tamte ziemie, to oni powinni współrządzić razem z Polakami, a oni czuli się niewolnikami. Jak Ukrainiec miał robotę w majątku i karmił konie, to czuł się szczęśliwy, bo przy koniu też się czegoś najadł. A dzisiaj mówi się o rozmaitych rzeczach, a to są wypaczone rzeczy, bo historii nikt nie zmieni. Tej prawdziwej historii. Napisałem książkę „Wspomnienia Sybiraka” i ktoś podczas promocji książki podniósł rękę i powiedział, że „pan jest prorosyjski”. Odparłem, że nie jestem „prorosyjski, tylko mówię prawdę”. Jeżeli ja chodziłem po prośbie na wieś na Syberii, za kawałkiem chleba, za pieczonym pierogiem, a kartofla nie brałem, bo by mi zamarł. I tam dostałem. Do szkoły rosyjskiej chodziłem i nikt nigdy mnie nie kopnął, ani nie przezwał z mieszkańców. Ale nie było takich rzeczy, jak w niemieckich obozach, że psami i kolbami ludzi traktowali, jak śmieci. Zostaliśmy wywiezieni na roboty. Wiadomo, że kto nie przeżył ten zginął. W 1943 r. Sikorski przyjechał do Stalina i po jakimś czasie nastąpiła amnestia. Jak my w 1940 r. przybyliśmy na Syberię to NKWD-ista powiedział: „Ваша Польша, три метра под землей. Hикогда не вернешься домой” (Wasza Polska trzy metry pod ziemią. Nigdy nie wrócicie do domu – red.). A ten sam NKWD-zista w 1943 r. mówił: „Граждане Поляки. Мы будем в месте бить Германца” (Obywatele Polacy. My będziemy tutaj bić Niemca – red.). I taka była historia. A tak samo było po wojnie. Zachód miał możliwość pomóc nam, ale Churchill powiedział, że Polska może był do linii Curzona.

Pamięta Pan może, jak to się stało, że się Pan znalazł na Syberii?
Myśmy wrócili do domu, poreperowaliśmy co było zniszczone i tam mieszkaliśmy. 10 lutego. Dokładnie 10 lutego 1940 r. pod każdy dom kolonisty podjechała podwoda, sanie i przyszło dwóch Ukraińców i jeden krasnoarmiejec z karabinem. Weszli do izby, i oznajmili, że mamy zbierać się, bo tu będzie front. No to myśmy się zebrali. To nawet dobrze, bo jak ma przyjść front to dobrze, że nas ewakuują. Poszliśmy na sanie i pojechaliśmy do stacji Rychcice. Tam zobaczyliśmy, że ze wszystkich stron ludzi zwożą. I stał tam wielki transport. Dopiero się zorientowaliśmy, jak pakowali na do wagonów. Nie wiedzieliśmy, czy do Niemiec nas wyślą, czy do Rosji pojedziemy. Do dużego wagonu 70 ludzi weszło, a do małego – 35. W każdym wagonie była wyrżnięta dziura, tzw. latryna i piec żelazny do palenia, żeby tam nie pozamarzali. Jak nas zapakowali, to co dwa dni – zależy jaka była stacja docelowa – zatrzymywał się transport. Dawali kaszę, wodę do picia. Jak ktoś zmarł, to trzeba go było pochować. W moim wagonie nie było chorych, więc nie wiem, jak to z nimi było. I jak to wszystko się odbyło, znowu na „plombę” i dalej jechaliśmy. Pojechaliśmy do Omska i był rozdział. Każdy rejon dostawał określoną liczbę Polaków. Samochodami nas wieźli trzy dni i dalej dróg specjalnych nie było i były mrozy, więc wieźli nas wozami. Chyba trzy dni, albo i tydzień. I tak jechaliśmy do Tiuluganów nad Irtyszem. To jest 1000 km na północ od Omska, a jakieś 70 km od Tobolska. I tam były baraki już gotowe, nawet ocieplone. Jak barak miał np. 50 metrów, to były tylko drzwi, a podobne prycze, jak w obozach niemieckich, co pół metra jedna osoba, co metr przejścia i kolejna rodzina. Tak myśmy tam mieszkali. Do czasów amnestii. Jak amnestię zrobili, to poprzedzielali te baraki na takie komnaty i po dwie-trzy rodziny każdy miał co innego.

A czy poza tym po amnestii coś się zmieniło? Nie mógł Pan wrócić?
Nie. Myśmy byli niewolnikami. Tylko tak było, że człowiek musiał pracować, a młodzież musiała chodzić do szkoły. Jak nie pracował, nie chodził do szkoły i nie miał gorączki, to nie dostawał chleba. Jak miał gorączkę, to był chory. Jak raz przywieźli, to do 65 lat do roboty. Jak młodzież przywieźli, to 100 km do lasu, i tak ścinali drzewa. Na wiosnę wozili na rzekę, oni je spławiali i oni jako taka brygada, żeby się zatory nie robiły, to płynęli z nimi. U nas to drzewo było sortowane i przewożone z rzeki, a następną rzeką był Irtysz. Ja pracowałem w lecie przy wyciąganiu tych drzew. Na konie mieliśmy takie tory, ale na ok. 4 metry i tam tratwa stała w rzece i po 2 osoby i tak cały dzień. I tak pracowaliśmy, Tam lata są cieplejsze, jak u nas. Klimat jest inny. Zimy są straszne, ale lata są gorętsze. Było to o tyle pozytywne, że jak pracowałem na koniu dostawałem 600 gramów chleba, a jak chodziłem do szkoły, to tylko 200.

A poza tym chlebem było coś jeszcze do jedzenia?
W stołówce dawali trzy razy dziennie zupę. Jakieś bulwy, buraki, krupy, kasza… Paskudne żarcie… Wszystko co było lepsze szło na front. Myśmy chodzili na orzechy cedrowe, a jak wybuchła wojna (niemiecko-radziecka w 1941 r. - red.), to zakazali tych orzechów zrywać, bo one szły na olej dla armii. Jak kołchoźnik miał ciele i je zabił, to mógł sobie głowę, nogi i płuca wziąć, ale uda i to całe mięso szło dla armii. Później, jak ta amnestia nastąpiła to wszyscy nasi mężczyźni poszli do wojska. Ja byłem dwa lata za młody. Inaczej też byłbym poszedł do wojska.

Trafiłby Pan do Polski szybciej.
Tak. Jakbym dożył, to bym przez Polskę szedł. Tak jak Jaruzelski szedł przez Polskę do Berlina.

Na Syberii był Pan bez ojca.
Tak, bo ojciec został w 1939 r. powołany do wojska w czasie pierwszej mobilizacji. I był przez całe 6 lat w lagrze niemieckim w niewoli. Dopiero po 10 latach się znaleźliśmy. Na Sybirze byliśmy: matka, ja (dziesięć lat), brat Stasiu (osiem lat), siostra Jańcia (pięć lat) i najmłodszy brat Adaś (trzy lata), który zamarzł. Tam został na wieki. Jak tymi saniami jeździli, to on tak rączki wyciągał do koni. Przeziębił się. Jak w nocy przyjechaliśmy do tego baraku, mama patrzy, a on zamarzł…

A jak to się skończyło?
Pracowałem pewnego dnia przy koniach i majster mówi: „Ты Поляк?” (Ty Polak?-red.), mówię:
„Поляк” (Polak-red.); „Иди за мной” (idź za mną- red.); „Почему? Робот здесь” (Dlaczego? Tutaj mam pracę – red.); „Иди за мной. Hе говори!” (idź za mną, nie gadaj – red.). Przychodzę do baraku, a wszyscy się zbierają. Pytam co się dzieje, a mówią: „Do domu jedziemy”. I faktycznie, statek pasażerski stał. Spakowaliśmy się po dwóch godzinach. I co ciekawe, jak Ukrainiec był ożeniony z Polką, albo Ukrainka z Polakiem, to takie rodziny Ukraińcy też wysyłali na Sybir. Wyczyścili Ukrainę z Polaków. I ci ludzie podawali się, jako narodowość ukraińska. I jak nas na ten statek pakowali, to Ukraincy też przyszli. Stało dwóch urzędników i NKWD-zista. W tej amnestii dostaliśmy paszporty. Była biało-czerwona wstążka, a Ukraińcy mieli żółto-niebieską. I ci jak wpuszczali na ten statek, to tylko Polaków, a Ukrainiec na bok. I oni myśleli, że dostaną lepsze miejsca, a okazało się, że zostali tam. Bo Ukrainiec, a Ukrainę Stalin wziął pod swoje berło.

Wrócił Pan do Polski w 1946 r. Jak to wyglądało?
Przyjechaliśmy do Wąsocza, stamtąd do Nowej Soli, a stamtąd z krewnym do Nowego Miasteczka. Był taki krewny Kazimierz Potępa. On z frontem szedł i sobie upatrzył taką kuźnię i tam z nim wędrowaliśmy. Tam rodzice mieszkali do końca. Ja potem poszedłem do rzeźnictwa do Kożuchowa, później terminowałem w Żaganiu i Nowej Soli. Tam poznałem dziewczynę z Krotoszyna i się ożeniłem i przyszedłem do Krotoszyna. Pracowałem w zakładach mięsnych do 1968 r. Potem ukończyłem Liceum Ogólnokształcące i poszedłem jako pracownik umysłowy na elewator jako kierownik magazynu, a stamtąd do drogownictwa też jako kierownik magazynu. Tam zachorowałem i później musiałem iść na emeryturę przyśpieszoną. Była to emerytura przedwczesna, bo za Gierka można było za parę lat taką dostać, żeby zrobić miejsca pracy dla młodych. I ja na taką przeszedłem.

Przedświąteczne spotkanie z „generałem" Czesławem Herbą [ZDJĘCIA]

Od kiedy jest Pan na emeryturze?
Od 1980 r.

Wracając do Pana rodziców, mówił Pan, że ojciec był w niewoli niemieckiej, Wy byliście na Syberii. Jak to się stało, że się spotkaliście?
To jest bardzo ciekawa rzecz. Moja mama mówiła, ze ojciec chyba żyje, ale nie była za bardzo pewna. Myśmy przyjechali z Sybiru, a moja ciotka, ojca siostra, pojechała tym samym transportem z Syberii do Strzelina. Tam jej mąż wracający z frontu się osiedlił. Do tej ciotki napisała jej siostra, czyli druga siostra mojego ojca. „Haniu, Ty piszesz, że Herbowa Marysia przyjechała z dziećmi z Sybiru, a Władziu mnie prosi na wesele. Jak to jest?”. Ta siostra ojca, która była na Sybirze napisała do ojca, a do nas napisała, że ojciec żyje. Ja się wybrałem do ojca do Słupska, a ojciec się wybrał do nas. Minęliśmy się w drodze. Jak on myślał, że on ma kobietę, to że matka też ma jakiegoś chłopa. Ja tam przyjechałem. Idę z tego Słupska i była taka heca, że chodziła taka wróżka. Z początku nie chciałem, ale mówiła, że jestem bardzo blisko osoby, której dawno nie widziałem, ale jej nie zobaczę. No pierwsze się zgadza, ale dlaczego nie zobaczę? Idę tymi ulicami i szukam, gdzie jest ten dom? Ojciec z zawodu był krawcem. I widzę, że jest napisane na szyldzie: „Herba Władysław. Krawiec damsko-męski”. Zadzwoniłem tam. Wyszła taka pani. Myślała, że jestem klientem. Zaprowadziła mnie do mieszkania. Zapytałem się, czy tam mieszka Władek. Ona odparła, że pojechał do byłej żony, bo chce tego starszego (czyli naszego rozmówcę – red.) weźmie do siebie, bo jest zdolny chłopak, a ci młodsi zapomnieli pewnie o nim. Jak ona mi to powiedziała, to podałem się za kuzyna. Powiedziałem, że byłem na Sybirze razem z Marysią Herbową i chciałem go odwiedzić. Zamiast stamtąd pojechać do domu, to poszedłem do sołtysa. Czułem, że mama przyjedzie razem z ojcem. U tego sołtysa naopowiadałem, jaka jest prawda. Pół wsi wiedziało, co myśmy przeżyli i słuchali, jak to opowiadałem. Jak mama wróciła z ojcem i to były jaja. I mama spała w łóżku z ojcem, a ta Hela z tymi dziećmi. I zaczęli się kłócić w nocy. Tam były dwa malutkie dzieci, bo one miały nie więcej jak trzy lata. Ona mówiła, że tam musi być ojciec i wychowanie i musi być opiekun. Jak ja to usłyszałem, a spałem w takim korytarzu, wstałem i wszedłem. Powiedziałem: „Mamo. Myśmy się dziesięć lat modlili za nim, żeby wrócił, a on nas się wyrzeka. Ubieraj się. Jedziemy do domu”. Ojciec wstał i powiedział: „Tam gówniarzu jest twoje miejsce”. Bo u nas w domu była dyscyplina. Ale na drugi dzień pół wsi przyszło na podwórku i wołają: „Herba! Ty nie masz żony. Ty masz Matkę Boską. Jakie ona przeszła katorgi!”. Ojciec wyczuł, że pod presją opinii nie będzie miał miejsca. Zamówił sanie, pojechaliśmy na stację i wróciliśmy do domu. I tak mieszkaliśmy. Potem urodził się jeszcze najmłodszy. A te dwójkę dzieci, czyli Wandzię i Miecia - ta Hela przywiozła po jakimś czasie. Byłem w domu, a rodzice pojechali w odwiedziny. Ona mówi do mnie: „Słuchaj, te dzieciaki cię znają, ja pojadę do Jeleniej Góry i jak będę wracać, to je wezmę”. Ja pojechałem do pracy i siostra się nimi opiekowała i ta Hela już nigdy po nie nie przyjechała. Był ten brat i ta dwójka, to mama je wszystkie wychowała. Poza mną był jeszcze brat Stanisław, który uczył się przy ojcu krawiectwa, no i siostra Jańcia, która dorastała. Pomagała w domu.

Rodzice potem mieszkali w tym Nowym Miasteczku?
Niekoniecznie. W Gołaszynie. To tak, jakby był Krotoszyn i Stary Krotoszyn. (dzielnica- red.). Mama zmarła w wieku 96 lat, a ojciec zmarł jak miał 65 lat. Żadne z rodzeństwa też już nie żyje… Ja sam zostałem jeden z całej rodziny. Teraz dostałem pismo, że dostanę odszkodowanie za mienie pozostawione na kresach, ale tam są takie wymagania, że w ogóle o tym nie myślę. Jest tych krewnych tyle i tych testamentów… Wszystko musi być przez sąd badane, więc o tym nie myślę…

Wróćmy do Krotoszyna. Ożenił się Pan i zamieszkał w Krotoszynie…
W 1953 r. tutaj zamieszkałem. Żona Antonina z domu Jelinowska. To jest taka słynna rodzina z Krotoszyna.

Córka Powstańca Wielkopolskiego Władysława Jelinowskiego.
Tak.

Nasi Powstańcy: Władysław Jelinowski z Krotoszyna

Długo Pan tu mieszkał.
Pięć lat temu zmarła moja żona. Dwa lata temu trafiłem tutaj do Baszkowa, gdzie mieszkam i działam nadal.

Skąd u Pana wzięła się pasja malowania?
Ja maluję od najmłodszych lat, odkąd skończyłem 10 lat. Rysowałem, potem malowałem farbami wodnymi, a potem przeszedłem na farby olejne. I tak maluję do dzisiaj, a maluję już 82 lata. To jest kupa czasu.

Jakie motywy przewodnie u Pana są? Zauważyłem, że zapewne przyroda.
Tak, ale najbardziej konie. Jest to w sumie najtrudniejsza robota. Są też pejzaże, krajobrazy, czasem jakiś portrecik. Też trzeba się nadłubać, ale nie ma dla mnie czegoś, co nie robię. Wszystko robię.

Rozmawiając z ludźmi wnioskuję, że sporo osób ma Pana obrazy w domu. Liczył Pan kiedyś ile tych obrazów namalował?
Można liczyć w tysiącach. Są też za granicą, bo we Francji, w Rosji, w Belgii, w Niemczech, w rozmaitych krajach są moje obrazy. Ale jestem dumny, bo są też w kościołach. W Krotoszynie we farze jest portret bł. bp. Michała Kozala. Tam jest specjalna kapliczka i tam jest mój obraz. To ofiarowała moja żona...

Miał Pan też liczne wystawy.
Wystawy były w muzeum w Krotoszynie, miałem wystawy uliczne, w czytelni w bibliotece. Miałem ich trochę.

Poza malarstwem jest też poezja.
„Wierszokletą” takim jestem. Mam cztery tomy pod tym tytułem wydrukowanych. Teraz też się tym zajmuję. Nawet ostatnio na pożegnanie dyrektora DPS-u napisałem taką odę i chcę to wygłosić. W tych wierszach opowiadam o różnych rzeczach. Pisałem komuś na imieniny, czy na uroczystość, takie rozmaite, ale ostatnio, jak wspomniałem, napisałem na pożegnanie dyrektora pt. „Oda do emerytury”. Adam Mickiewicz napisał „Odę do młodości”, Wisława Szymborska – „Odę do starości”, a ja z zazdrości napisałem „Odę do emerytury”.

Czyli nadal Pan zaskakuje.
(śmiech)

Jak się Panu żyje w DPS-ie, bo słyszę od ludzi, że Pan tutaj kwitnie i przeżywa kolejną młodość?
Powiem, że tutaj jest bardzo dobrze, dlatego, że w moim wieku można tylko usiąść albo położyć się i odpoczywać. A ja chodzę na siłownię, godzinę co dnia trenuję, że spocony wychodzę. Robię parę tysięcy ruchów i to dosyć ciężkich. I staram się jak mogę, żeby tylko istnieć.

Te Pana wędrówki po Krotoszynie przeszły do legendy.
Codziennie robiłem minimum 5-6 km, a szczególnie pozostało po mnie to Rondo Sybiraków.

Rondo im. Sybiraków w Krotoszynie oficjalnie otwarte [ZDJĘCIA]

Codziennie miał Pan stałą trasę. Codziennie o 7:50 był Pan pod redakcją.
Tak.

A gdy powiedziało się Panu, że potrzebowalibyśmy za kilka dni jakieś zdjęcia, to Pan znikał i po pół godziny był robiąc kolejne 2 km.
Tak było.

Wracając do tych wędrówek, nie brakuje tu Panu tego?
Z chodzeniem raczej nie, bo kości są stare. Trochę po parku pospaceruję na tyle, na ile mnie stać. Specjalnie nie mam na to czasu, bo jak nie maluję, to korzystam z komputera, czy przeglądam coś, czy pasjansa sobie układam. Jak nie, to znowu jakieś wierszydło. Jak nie, to gazetę poczytam, bo kupuję. Cały czas mam zajęcie.

Czyli Pan się nie nudzi?
Tutaj się nie nudzę, dlatego, że umiem się odnaleźć tak, żeby się nie nudzić. Ludzie siedzą, leżą młodsi dużo ode mnie.

Dziękuję za rozmowę i życzę dużo zdrowia i mam nadzieję, na kolejne spotkania.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krotoszyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto