Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Stefan Wiencek – oficer, górnik, ratownik, syn ziemi zdunowskiej [ZDJĘCIA]

Łukasz Cichy
Łukasz Cichy
Prezentujemy losy Stefana Wiencka, który dzieciństwo spędził w Zdunach widząc okrutne losy wojny, oficera Marynarki Wojennej, górnika w wałbrzyskiej kopalni oraz ratownika górniczego, wielokrotnie odznaczonego. Pan Stefan pomimo wielu przygód, nadal czuje się Zdunowiakiem.

Stefan Wiencek urodził się w 1930 r. w Zdunach, jako syn Powstańca Wielkopolskiego i uczestnika I wojny światowej Franciszka Wiencka (1884-1937) oraz Marianny z d. Szóstak (1887-1972). Miał rodzeństwo: Jadwigę (1908–2005, żona Powstańca Wlkp. Franciszka Kobierskiego, 1901-1990), Franciszkę (1909-1923), Mariannę (1911-?), Władysławę (1913–1999), Irenę Helenę (1918–1923), Ignacego (1921–2006), Bolesława (1922–1923), Józefa (1923–1928) oraz Franciszka (1932-1992).

NASI POWSTAŃCY: Franciszek Wiencek (1884-1937) z Lipówca [ZDJĘCIA]

Rodzina rodem ze Zdun

Ojciec Pana Stefana był uczestnikiem I wojny światowej w armii niemieckiej (walczył m.in. w Macedonii), a po zakończeniu tej wojny wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Gdy w 1937 r. zmarł na malarię, której nabawił się w czasie wojny, jego żona została z szóstką dzieci. Czasy były bardzo trudne dla rodu. Rodzina Wiencków mieszkała w wielu miejscach, które dzierżawili. - Ja w Zdunach to chyba w siedmiu miejscach mieszkałem, co chwile je zmienialiśmy – wyjaśnia nam Stefan Wiencek.

Rodzina Wiencków mieszkała m.in. u Kaczmarka na rogu Wrocławskiej, potem w nieistniejącym budynku przy ul. Wrocławskiej u Grochowiny, u Stanisławskiego, a na końcu u Połamanego przy ul. Kolejowej w Zdunach. Tam zastał ich wybuch II wojny światowej.

Kampania wrześniowa i ucieczka

Trudne czasy napaści Niemiec na Polskę Pan Stefan doskonale pamięta. - W 1939 r., gdy ta wojna miała wybuchnąć, był taki nastrój straszny. Zeppelin tu latał nad Zdunami. Na całe Zduny były trzy radia. Jedno było u Kuszajów na ul. Łacnowej. I tam w otwartym oknie słuchaliśmy przemówienia. Pełno ludzi na ulicy było. Później trzeba było uciekać. Cała ludność uciekała. Połamany zabrał mamie te toboły na wóz i uciekaliśmy przez Lutogniew, Pleszew, Koźminiec i za Prosnę. Jak dojechaliśmy nad Prosnę, to był most zawalony, bo wojsko likwidowało za sobą mosty. I szliśmy przez rzekę w brud. Później zobaczyliśmy ludzi na rowerach z białymi opaskami z napisem „Opieka społeczna”. Wszystkich nas kierowali na Kutno, na Koło, żeby tam jechać. Mówili, że „tam dostaniecie ciepłe posiłki, tam będą podstawione podwody, dla tych co nie mają na czym wieść”. A mój gospodarz Połamany mówił „Nie! Jak mnie mają zabić, niech mnie zabiją tu. Nie pojadę tam!”. I to nas uratowało! To była V kolumna! Ci z tymi opaskami to byli Niemcy, którzy zamieszkiwali na terenie Polski przed wojną. Oni stanowili V kolumnę, oni byli zorganizowani z armią niemiecką i kierowali ich na Kutno. I co się stało? Jak tam przyleciały samoloty, to bombardowały uciekinierów… Ile tam ludzi zginęło? Ta kolumna jak się posuwała, to pamiętam to oczami dziecka. Bydło prowadzili, wózki… A lewą stroną przemieszczała się Armia „Poznań”, bo dostali rozkaz przemieszczenia się. I biegiem ta armia się przesuwała. W pewnym momencie taki nauczyciel ze Zdun, Liberadzki się nazywał spotkał moją siostrę Reginę i wypytywał o swoją żonę. Tak się spotkali! - wspomina Pan Stefan.

Rodzina Wiencków i rodzina Połamanych wróciły jednak do Zdun, które były już pod okupacją niemiecką. - Między Zdunami a Krotoszynem były okopy. Przy drogach były takie słupy, które obalili na drogę, żeby nie szło przejechać. W Zdunach gospodarze wszystkie brony pozabierali i polskiego cła, aż do Szwemy [tereny dzisiejszej Biedronki przy ul. Wrocławskiej – red.] - dodał Stefan Wiencek.

Ani Niemców, ani Rosjan. Bezkrólewie!

W czasie okupacji niemieckiej Stefan Wiencek musiał chodzić do Niemieckiej Szkoły dla Polskich Dzieci. W szkole uczono tylko po niemiecku W 1942 r. razem z kilkoma kolegami skierowano go do Cieszkowa, który przed wojną był niemiecki, do pracy. Pan Stefan pamięta też czasy, gdy Niemcy wycofali się ze Zdun. - W szkole, gdzie dzisiaj jest biblioteka stacjonowało wojsko niemieckie. Ja pracowałem wtedy w Niemczech, czyli w Cieszkowie [niem. Freyhan – red.]. Tam ewakuacja ludności niemieckiej była dwa dni wcześniej. Niemcy uciekli, ale w każdej rodzinie niemieckiej zostawili jedną osobę, żeby pilnowała gospodarstwa. Oni niby uciekali chwilowo. Jak ludność uciekła, to rano patrzymy, a w Zdunach nie ma nikogo. Ani Niemców, ani Rosjan. Bezkrólewie! Wtenczas utworzyła się Milicja Obywatelska. I tam, gdzie było Feldpolizei na Rynku, to oni mieli swój posterunek. Ci Niemcy wycofali się na Borownicę do lasu i byli w lesie. Tam, kto mógł z tych Niemców, to się przebierali w cywilne ubrania i uciekali. A kto nie miał w co się przebrać, to poddawał się. Po dwie, czy po trzy osoby i ta milicja ich przejmowała, przeprowadzała ich tu, rozbroiła i zamykali ich w trzech celach w ratuszu, a kiedy się nazbierało ich więcej, formowali taki oddział i prowadzili do Krotoszyna. Pewnego dnia mama mnie budzi i krzyczy „Co tu tak trzaskają pod domem?”. Szyby pozamarzane, ale szyba była pęknięta, wiaterek dmuchał i patrzę przez tę dziurę, i mówię, że „czołg niemiecki stoi!”. Oni tam walili, coś naprawiali. Oni przemieszczali się. Dostali widocznie możność ucieczki i pomylili drogę. Zamiast jechać w prawo na szlabany, to oni pojechali na dworzec kolejowy i wzdłuż kolei, dopiero, żeby przejechać tam. I cała ta kolumna przejeżdżała koło naszego domu. Na dachu dwie flagi biało-czerwone. Tęsknota za wyzwoleniem była taka wielka, że jak Niemcy uciekli, to Polacy zaczęli masowo wywieszać biało-czerwone flagi. Jak był trzy rodziny w budynku, to trzy flagi, a nie jedna! Były wypadki, że pierze wysypywali, bo nie mieli czerwonego płótna na flagi. Ja patrzę, dwie flagi, a tu Niemcy jadą. Był taki Niemiec, zapomniałem, jak się nazywał, na pl. Kościuszki mieszkał. On zatrzymał tego dowódcę i mówi „Jak to, miasto we flagach, a wy tak sobie jedziecie?”. „Vater, keine Zeit | Ojciec nie ma czasu”. I pojechali. Jak Rosjanie weszli, ktoś to zgłosił i za tego Niemca się wzięli. Oni uciekali na Kobylin. Jeszcze kilka lat po wojnie te wraki leżały po obu stronach drogi, bo cała ta kolumna została zbombardowana – wspomina Pan Stefan.

Pierwsze spotkania z Armią Czerwoną

Pan Stefan pamięta też dokładnie, swoje pierwsze spotkania z Armią Czerwoną. Wtedy o mało, co nie zginął. Na
szczęście los mu sprzyjał. - Ja pracowałem w Cieszkowie, a na pl. Kościuszki mieszkał Mądroszkiewicz, kolega mój, co też tam pracował, a my zawsze razem szliśmy do pracy. Ja biegłem tutaj od strony młyna parowego do placu Kościuszki, a tam stoi działo i jakiś żołnierz nakryty pałatką i krzyczy coś do mnie. Ja go nie rozumiem, idę dalej. A on do zaczął „repetować” broń, a po drugiej stronie była furtka i tam jakiś gość, Polak stał i mówi do mnie „Stań chłopaku, bo Cię zastrzeli!”. I dopiero zaczął tłumaczyć temu Rosjaninowi, że ja jestem Polakiem. To mówił, że mam sobie przyszył biało-czerwoną wstążkę, żeby oni mogli rozróżnić. To było pierwsze zetknięcie się z Rosjanami. Później, jak Rosjanie weszli, to w każdej rodzinie mieszkali. U nas było ich ponad dziesięciu! Tu, na zakręcie, gdzie krzyż stoi [skrzyżowanie ul. Kolejowej i ul. 1 Maja – red.], nie było zabudowań, to całe tabory stały wojska. W pewnym momencie przychodzi do mnie jeden z tych żołnierzy i mówi do mnie po rosyjsku, a drugi co po polsku mówił, pyta, czy mam rower. Ja mówię, że „nie mam roweru”, a słyszałem, że kradli rowery. To pod domem stoi taki żółty rower, mam sobie go wziąć. To ja poszedłem, wziąłem rower na ramię, zaniosłem na strych. Jak schodziłem, to do mnie wartownik z karabinem podszedł i żga mnie tym bagnetem, a Połamany był z Wołynia. Służył tam w policji i jak tam się zaczęło źle dziać, to kupił tu ziemię w Wielkopolsce i gospodarstwo miał. Umiał bardzo dobrze po rosyjsku. I pyta mnie, czy skradłem rower Rosjanom. Mówię, że nie, bo mi kazali wziąć. Przetłumaczył temu wartownikowi. To ten wartownik, Połamany i ja, poszliśmy do tego żołnierza do naszego mieszkania i potwierdził, że dał ten rower. Dopiero ten zasalutował i poleciał – wspomina Pan Stefan.

Trudne czasy „wyzwolenia”

Stefan Wiencek pamięta również czasy tworzenia się Milicji Obywatelskiej, z rodowitych zdunowiaków, mających zaprowadzić porządek, po ucieczce Niemców, a jeszcze przed wkroczeniem boslzewików. - W Ratuszu, gdzie jest teraz kawiarnia, tam mieszkała rodzina Morglów. Mieli syna 21 lat. Józef było mu na imię. I on też w tej milicji był. W Cieszkowie po lewej stronie, za Rynkiem była winiarnia. Ja u tego Niemca pracowałem, to jeden z nich przychodził, żeby mu dać chłopaków do zrywania jabłek. On miał winiarnię. I tam była taka piwnica i wielkie beczki, po parę tysięcy litrów wina. Strasznie dużo wina. Jak Niemcy uciekli, to ludzie rzucili się na to wino. I milicja też sobie przywiozła tego wina i sobie popili tu. Jak popili, to dowiedzieli się, że w Tieregarten, a obecnie Zwierzyniec, są Niemcy. I oni poszli na Niemców. Jak w lesie Niemcy otworzyli ogień, to się rozpierzchli. Morgla chwycili i nie ma Morgla. Dopiero, jak Rosjanie przyszli, to jakoś się dowiedzieli, poszli, czy go sami znaleźli? Niemcy uciekli, ale zostawili takich rannych, co nie mieli siły iść. Oni wzięli trzech bodajże i tego Morgla na sankach przywieźli do Zdun. Zabity. Niemcy go zabili. Przywieźli go. Na tej Szwemie woda zamarznięta, bo to był luty, pamiętam, to tam ich rozstrzelali, tę trójkę – dodał Stefan Wiencek.

Gdy zakończył się okres okupacji, Polacy wprowadzali nowe porządku. I te czasy Pan Stefan dobrze pamięta. - Jak mówiłem, że Niemcy pozostawiali w rodzinie po jednej osobie, żeby pilnować gospodarstwa, to jak ten samorząd się utworzył, to oni tych Niemców wzięli do pracy porządkowania miasta, zamiatanie, sprzątanie itd. Na plecach każdemu nakleili takie białe płótno i było napisane: „Wir danken unseren Fuehrer | My dziękujemy naszemu wodzowi”. I z tymi napisami sprzątali ulice. I tych trzech zabitych Niemców wzięli na wózek i zawieźli na ewangelicki cmentarz przy Krotoszyńskiej. Wózek był mały, to oni leżeli na wózku, a te nogi się wlekły. Po jakimś czasie pozdejmowali im te napisy, bo nie wolno było im tego robić, ale przez parę dni tak chodzili – dodał Pan Stefan.

Nauka, wojsko i praca

Po zakończeniu wojny Pan Stefan uczył się zawodu w Miliczu, gdzie w 1948 r. uzyskał tytuł czeladniczy, a w 1960 r. - tytuł mistrzowski budowy i naprawy maszyn. Pracę rozpoczął w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Oleśnicy. Codziennie dojeżdżał pociągiem ze Zdun. W 1950 r. został powołany do zasadniczej służby wojskowej. Skierowano go do Szkoły Oficerskiej do Centrum Wyszkolenia Kwatermistrzowskiego w Poznaniu, gdzie uzyskał stopień podporucznika. Absolwentów tej szkoły kierowali do różnych jednostek, ale tylko trzech najlepszych mogło wybrać, gdzie chce służyć. W najlepszej trójce znalazł się również Stefan Wiencek i wybrał Marynarkę Wojenną. Służył w Centralnej Składnicy Materiałów Pędnych i Smarów w Gdyni, gdzie był zastępcą dowódcy ds. technicznych. Po zwolnieniu do rezerwy zamieszkał w Wałbrzychu, gdzie założył rodzinę i pracował w górnictwie.

arch. Stefana Wiencka

55 lat w górnictwie

Praca była bardzo ciężka i niebezpieczna. Dodatkowo Stefan Wiencek był ratownikiem górniczym i mechanikiem sprzętu ratowniczego. - Ja byłem ratownikiem górniczym. Jak załoga uciekała, to myśmy w przeciwnym kierunku szli, tam, skąd oni uciekali, żeby ratować tych, co tam zostali. A ponieważ kobietom, nie wolno na dole przebywać, to ja będąc mechanikiem sprzętu ratowniczego, bo też miałem takie wykształcenie, to jak była akcja ratownicza, to jak byłem jako ratownik – to szedłem do akcji, a jak byłem wezwany jako mechanik – to byłem w bazie. W bazie był lekarz, mechanik, czyli sanitariusz i jeden zastęp rezerwowy. Jeden zastęp był w akcji i on tam miał określony czas pracy, bo to w aparatach nie idzie długo pracować, to oni się zmieniali. W bazie było wszystko. Ratownik nie mógł być starszy, jak 45 lat. Ja mam też kurs sanitarny, ja jestem sanitariuszem II stopnia. Dlatego, jak byłem w bazie, jako mechanik, to byłem „pielęgniarką” lekarza – dodaje z uśmiechem Stefan Wiencek.

Pan Stefan brał udział w kilku ciężkich akcjach ratowniczych, m.in. w Polkowicach, jak się palił szyb. Pytany o najcięższą akcję, odpowiedział, że nie pamięta kiedy to było, ale szczegóły zapadły naszemu bohaterowi mocno w pamięci. - Zginęło wtenczas 17 górników. To było na Górnym Śląsku – mówi.

Strajki w kopalni w Wałbrzychu

Lata 80. XX w. to okres strajków, które nie ominęły miejsca pracy naszego bohatera. W 1980 r. Stefan Wiencek został wybrany do zakładowego komitetu strajkowego i tam reprezentował oddział energomaszynowy i ratownictwo „Solidarności”. Kopalnia w Wałbrzychu była pierwszą kopalnią w Polsce, która na znak solidarności ze strajkującymi stoczniowcami sama wywołała strajk. - Kiedy nasza kopalnia strajkowała, zadzwoniliśmy na Górny Śląsk, a oni do nas „Czy wyście na głowę upadli?”. Śląsk nam tak odpowiedział. Kopalnia Wałbrzych nie chciała zastosować się do strajku okupacyjnego. Oni chcieli normalnie strajkować, idąc na zmianę i tam na powierzchni siedzieć. To mnie wysłali w karetce pogotowia, żeby mnie nie przechwycili, wysłano mnie i tam przemówienie do załogi dałem, że nie wolno iść do domu. Musi być koniecznie strajk okupacyjny, bo wychwycą przywódców i zablokują strajk. Jedyne wyjście zabezpieczyć przodki, żeby się nie pozawalały, żeby po jakimś czasie można było wejść do pracy i okupacyjne na powierzchni strajkować, bez wyjazdu do domu – dodaje nasz rozmówca. Za udział w strajku Stefan Wiencek został ukarany w ten sposób, że przeniesiono go do oddziału ochrony. Został w mundurze postawiony przy bramie. - Kolor munduru był taki do tego stopnia, że ludzie zaczęli się na mnie krzywo patrzeć. Dopiero później dostałem wiadomość z komitetu miejskiego, że oni wszystko wiedzą i mam się nie przejmować. Oni wiedzą, jak się sprawy mają. Przez to zabrali mi dodatki na święta, przez to ja mam niższą też emerytury. Zarobki z roku były obliczane. Wyszło na to, że nie pracowałem w żadne święta tylko w robocze dni. Ja się nigdy nie starałem o nagrodzenie. Żyłem w zaciszu, normalnie. Nie szukałem rozgłosu nigdzie – dodaje nasz rozmówca.

Stefan Wiencek w 1987 r. przeszedł na zasłużoną emeryturę. Zaliczono mu pracę w górnictwie 55 lat. Jak to możliwe? - Za każdy rok pracy w górnictwie staż pracy był powiększany o 8 miesięcy, a za każdy rok w ratownictwie doliczano 8 miesięcy. Taki był przywilej górniczy – dodaje nasz rozmówca.

arch. Stefana Wiencka

Spokojna emerytura

- Ja już się nigdzie potem nie angażowałem. Jak były różnego rodzaju uroczystości to mnie zapraszano. Chodziłem po szkołach, opowiadałem młodzieży o pracy w górnictwie, w mundurze szedłem. Wiosną, w kwietniu jedziemy do Wałbrzycha, bo tam mam mieszkanie w domku czterorodzinnym. Tam są trawniczki, żywopłoty, ogródek i koło tego trzeba chodzić, a zimę spędzamy w Krotoszynie, bo tu jest łagodniejszy klimat – dodaje Stefan Wiencek.

Reasumując, obecnie nasz bohater spędza część czasu w Krotoszynie, a część w Wałbrzychu, ale pytany kim się czuje odpowiada bez zastanowienia. - Więcej się czuję jako Poznaniak, Zdunowiak. Tutaj moje korzenie, tu moja rodzina cała pochowana, itd. - zakończył.

Stefan Wiencek za swoje liczne zasługi został odznaczony Orderem Sztandaru Pracy I i II klasy, Złotym i Srebrnym Krzyżami Zasługi, Złotą Odznaką „Zasłużony Społeczny Inspektor Pracy”, Złotą Odznaką „Zasłużony Ratownik Górniczy”, a także Odznakami za wysługi lat w górnictwie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Michał Pietrzak - Niedźwiedź włamał się po smalec w Dol. Strążyskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krotoszyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto