Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Najważniejsze, że dzieci są bezpiecznie" mówi Ludmiła z Ukrainy. Dramat rodzin jednak wciąż trwa [ZDJĘCIA]

Łukasz Cichy
Łukasz Cichy
Ośmioosobowa grupa Ukraińców znalazła bezpieczeństwo pod Ostrowem Wielkopolskim, jednak ich historie są tragiczne. Ojcowie rodzin walczą na Ukrainie, ale najważniejsze, że dzieci są bezpieczne. Tak wygląda tragiczna historia tejże wojny...

Wojna to miliony pojedynczych historii i tragedii. Ta historia skupia trzy wojenne losy. Historię musimy zacząć od początku. Pamiętacie panią Natalię, która pochodzi z Łucka, a mieszka i pracuje w Krotoszynie? Do poprzedniej historii musimy dopowiedzieć, że jej syn autobusem wydostał się z Łucka w dramatycznych warunkach. Bez żywności dotarł do granicy z Polską, ale jest już bezpieczny w Hrubieszowie.

Ukrainka z Krotoszyna: Wszyscy chętnie idą, bo muszą bronić ...

A co robiła w tym czasie pani Natalia? Nie tylko się zamartwiała, ale postanowiła realnie działać. Gdy jej znajomi z Łucka szukali pomocy, to znalazła im miejsce zamieszkania i transport. Obecnie ośmioosobowa grupa znajduje się w Gorzycach Wielkich (pow. ostrowski), ale nim się szczęśliwie spotkali czekała ich długa i straszna droga.

W Gorzycach Wielkich zamieszkała 44-letnia Ludmiła Makagon, z dziećmi: 18-letnim Jurkiem, 15-letnią Iriną i 2-letnim Artemem, dziećmi swojej siostry: 19-letnim Olegiem, 15-letnim Michałem i 13-letnim Markiem oraz ich kolegą 17-letnim Oleksandrem.

Pani Ludmiła ma siostrę, której dzieci obecnie zamieszkały z nią. - Siostra jest chora i ma raka. Ona boi się i nie chce się stresować i zostawiać swojego męża, choć i tak się stresuje. Dzieci przekazała swojej siostrze, która się nimi zajmuje - powiedziała nam pani Natalia. Ich przyszłość i marzenia zostały brutalnie zniszczone rosyjskimi wystrzałami. - Jest ciężko, bo wszyscy gdzieś się uczą. Jeden jest studentem, inny uczy się w szkole. Teraz jest ciężko, bo faktycznie ta nauka dla nich się skończyła. Ta nauka skończyła się... Na razie tutaj mamy gdzie się ukryć, ale najważniejsze, że dzieci są bezpieczne - dodała pani Ludmiła. Jednak nim się spotkali, czekała ich druga droga.

Wszystko zaczęło się 24 lutego 2022 r. Tak, tę datę trzeba podkreślić, bo wtedy zaczęła się wojna! - 24 lutego o godz. 4:00 obudziliśmy się i usłyszeliśmy wybuch. Zrozumieliśmy, że zaczęła się wojna i zaczęliśmy myśleć, gdzie szukać schronienia. Potem wybuchy uspokoiły się i byliśmy troszkę spokojniejsi. Gdy wybuchy pojawiły się znowu to zastanowiliśmy się i zaczęliśmy szukać bezpieczniejszego miejsca. Ruszyliśmy na granicę. Tego samego dnia o 19:00 byliśmy na granicy. Już na granicy była bardzo duża kolejka samochodów, prawie 15 kilometrów ustawiona na trzech pasach. Jechaliśmy 2 doby. Nie spaliśmy. Nie mogliśmy spać, bo jak ktoś zasnął, to inne samochody ich objeżdżały. Wszyscy pilnowali swojej kolejki. Dlatego jechaliśmy przez 2 doby. Prawie w każdym samochodzie były małe dzieci. Ludzie podchodzili do innych samochodów i prosili, żeby posadzić tylko ich dzieci, żeby tylko ich przywieźć do Polski. Zostawali rodzice, bo nie było miejsca w tych samochodach, ale prosili żeby chociaż zabrać te dzieci, żeby przewieźć ich do Polski, żeby chociaż te dzieci były bezpieczne - mówiła pani Ludmiła.

Już na granicy nie było problemów z dokumentami. Jeżeli ktoś nie miał dokumentów, jak np. paszportu, to można było przekroczyć z posiadaniem zwykłego ukraińskiego dowodu osobistego, a dla małych dzieci starczały akty urodzenia, a warto zaznaczyć, że wspomniane osoby mają Kartę Polaka.

Jechali dwoma samochodami. Jednym pani Ludmiła z rodziną, a drugim jej siostra z rodziną. Trzeba przypomnieć, że już tego dnia nie można było przekraczać granicy mężczyznom, którzy byli w wieku poborowym, czyli w przedziale 18-60. Dlatego rodziny bez mężczyzn musiały udać się dalej.

Trudne sytuacje miały miejsce właśnie na granicy. To tam odbywał się najgorszy dramat. I trzeba też nadmienić, że "przejście" graniczne, które przekroczyli nie było piesze. System nie mógł przepuścić człowieka bez pojazdu. Jednak i tutaj pojawiło się rozwiązanie. - Tata już nie mógł przejechać przez granicę, dlatego ruszyliśmy dalej. Jakiś obcy mężczyzna jeździł i przewiózł nas przez granicę. Był to Ukrainiec - powiedziała nam Irina. Był to przewoźnik, który miał samochód transportowy. To nie był pasażerski bus, tylko samochód, w którym osoby jechały na stojąco. Samochód nie miał na "pace" okien. - Ludzie bez dzieci stali, a mamy z maleńkimi dziećmi siadały na podłodze. Tam było tylko małe światełko. I ten pan pomógł nam przejechać przez granicę - dodała Irina.

Łatwiej było po naszej stronie. Rodzina udała się do punktu dla uchodźców i tam dostali jedzenie i picie, czekając na dalszy transport. - Jak tam dojechaliśmy to powiedzieli nam, że możemy sobie wziąć co chcemy. Tam były makarony, chrupki dla dzieci, soki, woda była... - dodała Irina. I teraz musimy wrócić do pani Natalii. To ona zorganizowała transport z Krotoszyna do tego punktu. Pani Natalia znalazła na jednej z grup na Facebooku osobę ogłaszającą się z pomocą. Była to grupa 3 osób: 2 Polaków i 1 obywatel Ukrainy, łącznie trzy samochody, które wyruszyły z Krotoszyna do tego punktu i zabrali ze sobą 3 rodziny. Ta grupa przywiozła ich na własny koszt do Wielkopolski, z czego rodzinę pani Ludmiły do Gorzyc Wielkich, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Krotoszyna. - Pan za swój koszt pojechał z Krotoszyna. Prawie 600 kilometrów. Nic nie wziął. Żadnej kasy. I zabrał tę rodzinę przez cała noc. O 16:00 po pracy wyjechał z Krotoszyna i wrócił blisko godz. 11:00 rano następnego dnia. To było w niedzielę - dodała pani Natalia. - I jak nas wiózł na swój koszt to zawiózł nas do McDonalda. Kupił nam tam sporo rzeczy! - dodała Irina.

Druga grupa rodziny miała zupełnie inną historię. - Ja pojechałem swoim samochodem, ale musiałem go zostawić pod granicą - powiedział nam Oleg. Dlaczego? Wyjaśniając w skrócie, ten samochód był na rejestracjach tymczasowych (nietranzytowych) i nie mógł poruszać się na drogach polskich. Dalej udało im się dotrzeć pociągiem i trafili do Gorzyc Wielkich już w sobotę, 26 lutego.

Jak jednak się stało, że znowu spotkali się w Polsce? Znów, by zrozumieć ciężkie chwile, trzeba oddać głos świadkom historii. - Moi znajomi, jak tylko usłyszeli, że zaczęła się wojna na Ukrainie, to zaczęłam dostawać sporo wiadomości i telefonów od Polaków z całej Polski, że jeżeliby moi znajomi i przyjaciele z Ukrainy potrzebowali pomocy, to bardzo chętnie pomogą. I w tej sytuacji pani Iza powiedziała, żeby "Przyjeżdżali do mnie". Dała swój ogromny dom na tę całą rodzinę. Tzn. na mamę i 7 dzieci - dodała z zadowoleniem pani Natalia. Trzeba słusznie przyznać, że dom jest świeżo po remoncie i są tam normalne warunki domowe. Ciepło, woda, elektronika, telewizja itd.

A co dalej? - Na pewno kiedy skończy się ten "szał". Ja myślę, że nie będzie to tak szybko... Luda jest szwaczką. Ona chce pracować tutaj. Pani Iza dała ten dom, ale nie wiadomo, na ile czasu. Ogromnie dziękujemy, że dała. Powiedziała, że żadnej złotówki nie chce. Opłaty będzie robić sama. Jak wojna się skończy, to na pewno Losza [szwagier pani Ludmiły-red.] zabiera dzieci, bo on ma swój warsztat samochodowy na Ukrainie. Ludmiły córka uczyła się w technikum na projektantkę, ale ona chce, żeby córka w przyszłości została w Polsce - dodała pani Natalia.

- Tutaj jest dużo ludzi, którzy rozumieją naszą sytuację, którzy pomagają naszym dzieciom. Już na granicy ludzie stali i mówili nam: "My przywieziemy, zawieziemy, bezkosztownie". To już po polskiej granicy. Po ukraińskiej stronie nie było żadnej pomocy, żadnego jedzenia, bo całe siły skupiły się na tej wojnie. Oni chcą tam pomóc. A kobiety z dziećmi to mają się same zabezpieczyć, bo nie ma kto pomóc. Moja siostra wzięła pampersy, czy serwetki i postanowiła naszym ludziom rozdać bezkosztownie. Dawała dzieciom - dodała pani Ludmiła. Warto też dodać, że oni wzięli ze sobą tylko to, co mieli na sobie oraz po jednym plecaku. Każde z dzieci też wzięło po jednym plecaku. Niczego więcej nie było możliwości wziąć, bo obawiali się, że nie będzie transportu. Dlaczego stroje zimowe? Obawiali się, że będzie trzeba iść daleko na piechotę.

I tutaj warto się zatrzymać. Kiedy dowiedzieliśmy się, że taka rodzina, czy grupa, ma przybyć do Polski zadziałaliśmy i użyliśmy kilku telefonów. Dużo udało się załatwić, dzięki wsparciu wolontariuszy i zbiórce, którą zorganizowała Ochotnicza Straż Pożarna w Krotoszynie. To właśnie tam pani Natalia wybrała najpotrzebniejsze rzeczy i "uzbrojona" w 3 pełne samochody wyruszyła do Gorzyc Wielkich. - Jedzenie dostaliśmy, dzięki wolontariuszom i dzięki strażakom. Wszystko dostaliśmy przez dobrych ludzi. Na razie czekamy, co będzie tam, na Ukrainie - zakończyła pani Natalia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: "Najważniejsze, że dzieci są bezpiecznie" mówi Ludmiła z Ukrainy. Dramat rodzin jednak wciąż trwa [ZDJĘCIA] - Wielkopolskie Nasze Miasto

Wróć na krotoszyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto