Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krotoszyński pianista Bogdan Sobkowiak gra na polskich i światowych salonach

Małgorzata Krupa
Z Bogdanem Sobkowiakiem, pianistą, akompaniatorem wielkich gwiazd, o krotoszyńskich korzeniach i światowej karierze rozmawia Małgorzata Krupa

Jak wspomina pan swoje dzieciństwo i młodość w Krotoszynie?
- Trudno współczesnego człowieka żyjącego w czasach internetu i telefonu komórkowego przenieść w realia lat 60-tych. Mój świat w okresie dorastania topograficznie określony był granicami: na północy był Poznań, na południu Wrocław, dalej świata nie obejmowałem.
Telewizja pojawiła się, kiedy miałem 15 lat. Miejsce urodzenia szalenie determinuje życiowy start, może teraz mniej, ale wówczas bardzo. To kwestia wzorców, kontaktów, spotykania jednostek charyzmatycznych. Będąc nastolatkiem chodziłem pod hotel Pod Białym Orłem słuchać orkiestry dancingowej braci Lawrens z Sulmierzyc. Nawiasem mówiąc dobrze grali. Mój rówieśnik w Warszawie chodził do Stodoły słuchać Dudusia Matuszkiewicza. Zanim dowiedziałem się, co to takiego warszawska Stodoła i jak tam grają, minęło sporo lat.

Czy był pan chłopakiem spokojnym, czy raczej urwisem?

- Czy byłem chłopcem ułożonym? Otóż nie. Szkołę Podstawową nr 3 ukończyłem ze stopniem z zachowania obniżonym na dobry. Nie byłem rozrabiaką wybijającym szyby - byłem pyskaty. Edukacji ciąg dalszy to Liceum Pedagogiczne. Przerwałem naukę po trzecim roku, bo wychowawca wyrzucił mnie z lekcji kierując do fryzjera. Zapuściłem plerezę (dość długie, do tyłu zaczesane włosy - przyp. aut.), bo uważałem ze "artysta" przy fortepianie musi mieć co zarzucać. Mój wychowawca klasowy tego nie czuł.

Skoro mowa o fortepianie. Jak się zaczęła pana przygoda muzyką?
- W domu było pianino, mama była chórzystką, tato grał na skrzypcach amatorsko. Od siódmego roku życia posyłano mnie na prywatne lekcje gry na pianinie. Nauczycieli miałem kiepskich, uczyli według sztampy, no ale nauczyli mnie czytać nuty. W radiu podsłuchiwałem muzykę z Radio Luxemburg na falach średnich. Później rozpocząłem naukę w średniej szkole muzycznej w Kaliszu. Maturę uzupełniłem w systemie wieczorowym. Nosiło mnie, nie wiedziałem, o co biega, chciałem zaistnieć. Jeździłem do Poznania do klubu Od Nowa i do wrocławskiej Piwnicy Świdnickiej w ratuszu - tam grano jazz.

Przyszedł czas na rozstanie z Krotoszynem…

- W 24-tym roku szycia "za chlebem" z żoną i dzieckiem wyemigrowaliśmy do Konina. Dostaliśmy mieszkanie w hotelu robotniczym, żona Maria dostała pracę w wydziale architektury, a ja prowadziłem orkiestrę zakładową huty aluminium i dostałem kierownictwo Klubu Hutnika. Z konina było bliżej do Warszawy - w sensie dosłownym i przenośnym. Miasto było bogate, fundusze socjalne przy dużych zakładach przemysłowych pozwalały na fundowanie załogom koncertów z udziałem artystów ze stolicy.

Bogdan Sobkowiak przesyła muzyczne życzenia świąteczne

Jak rozpoczęła się światowa kariera?
- Jest przysłowie niemieckie: "Ważne jest w odpowiednim momencie spotkać odpowiednich ludzi". To jest prawda, bez tego ani rusz. Oczywiście tę sytuację należy umieć odczytać i się "załapać". Bo jest też inne przysłowie: "Są pociągi, na które nie wolno się spóźnić". Usłyszał mnie pan Leopold Nowosad. Miał prywatny impresariat w agencji ASWAR, co w rozwiniętym skrócie znaczyło Zespół artystów scen warszawskich. To znakomity fachowiec. Wyczuł, że mam smykałkę do akompaniamentu. Zaproponował współpracę. Podjęcie oferty wiązało się ze sporym ryzykiem. Wypowiedzenie pracy w Koninie, rezygnacja z dobrych perspektyw mieszkaniowych i życia "sicher" bez stresu. Życzliwi przyjaciele odradzali mi taki skok, twierdząc ze utonę, ale oferta była zbyt kusząca no i pojechałem. Pan Leopold dał mi w ciągu tygodnia potężnego kopa w górę. Tym sposobem znalazłem się w warszawskiej operetce akompaniując najlepszej parze solistów: Wandzie Polańskiej o Mieczysławowi Wojnickiemu. Ta współpraca zaowocowała później otrzymaniem kierownictwa muzycznego wodewilu "Szukamy milionów", z którym zaliczyliśmy tournee na wschodnim wybrzeżu Ameryki od Montrealu po Nowy Jork.

Bogdan Sobkowiak: White Christmas
W czym tkwi tajemnica pańskiego sukcesu?
- Cały szkopuł, który spowodował ten sukces, tkwili w fakcie, że ja umiałem akompaniować.
To specyficzna jazda, nie da się tego nauczyć, to się ma albo nie. Nuty czytałem jak maszyna, ale akompaniując soliście trzeba być dla niego, pod nim, wyczuwać jego trend, kondycję, pomagać mu, nie przeszkadzać i ratować, kiedy się sypnie. Zapomnieć należy o sobie i prywatnych popisach.

Akompaniował pan wielu artystom. Kogo wspomina pan w szczególny sposób?

- Trudno to wystopniować, ale wspomnę trzy panie. Anna German i wielkie tourne po Rosji radzieckiej. Graliśmy olbrzymie sale, popularność Anny w sowieckim sojuzie graniczyła z uwielbieniem. Zaczynałem koncert grając "Eurydyki" i na tej sekwencji wchodziła Anna. Ciary mam na plecach jak to wspominam. Dziesięć lat pracy z Kalina Jędrusik, mistrzyni nastroju, klimatu, doskonała muzyka w większości Wasowski do tekstów Przybory - nagraliśmy recital dla TV. Irena Santor - perfekcja wykonawstwa, objechaliśmy Stany i Kanadę.

Sporo pan podróżował…

- W ogóle plątałem się od koła polarnego po równik. Grałem na środku Sahary dla żołnierzy algierskiej jednostki rakietowej, dowieziony amerykańskim wojskowym samolotem transportowym Herkules. Szwajcarskie salony to spotkania z takimi ludźmi, że co chwila miałem miękkie kolana. Ella Fitzgerald, Roger Moor, Tom Jones, Roman Polański, to tak na przykład. Z ciekawostek dodam, że tu też miało miejsce wydarzenie bez precedensu. W czasie kontraktu w hotelu Montreux Palace na szwajcarskiej rivierze wieczorem ok. 19-tej dostałem wiadomość, że za pół godziny przyleci po mnie helikopter zabrać mnie do chateau (zamku), aby zagrać dla jakiejś ważnej persony. Ostatnia faza kontaktów zawodowych to Japonia, którą zafundował mi młodszy syn Michał, pianista wybitny, wyedukowany od A do Z. Od siedmiu lat przebywa w Japonii,a od czterech mieszka w Tokyo, wykłada też na Shobi College w Tokyo. Warto odwiedzić jego stronę internetową www.michalsobkowiak.com. Całe moje podwórko rodzinne jest skażone artystycznie, bo żona Maria wylądowała ostatecznie na malarstwie i ma w tej materii niemałe sukcesy, a starszy syn też uprawiał pianistykę, ale na szczęście dla niego odszedł z branży. Zawody na dzisiejsze czasy zupełnie niepraktyczne. Niestety, spadek muzykalności współczesnej generacji jest zatrważający. Cóż - inny czas, inne wartości.

Czy bywa pan w Krotoszynie? Co pan sądzi o tym mieście?

- Sentyment do Krotoszyna mam spory, 24 lata przeżyte w tym mieście to niemało. Wpadam do Krotoszyna przeważnie po drodze, kiedy jadę trochę dalej na zachód. Mam kilku przyjaciół, z którymi się sporadycznie spotykam i sobie gawędzimy. Zatrzymuję się u brata Jacka. Miasto jest zupełnie inne jak w czasach mojej młodości, takie trochę bez życia. Znajduję, że jest zaniedbane, a już nie daj Bóg pierwszy kontakt mieć na dworcu kolejowym, co mi się w ubiegłym miesiącu zdarzyło. Sporo dziur w jezdniach i bardzo brudne elewacje na ulicy Koźmińskiej. W centrum jest dobrze, a mały deptak między Małym Rynkiem a centralnym - urokliwy.

W jaki sposób spędza czas Bożego Narodzenia?
- Życie moje od lat determinuje Warszawa, która wkręca i uzależnia. Święta spędzamy u starszego syna Macieja w sposób absolutnie tradycyjny z wszelkimi rytuałami w zakresie menu i obrzędu.

Plany na najbliższy czas?

- W przyszłym roku wybieram się do Zurychu, Tokyo i... Krotoszyna.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na krotoszyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto